wtorek, 24 lipca 2012

ach, ten przeklęty klimt!

Rok 2012 jest rokiem jubileuszowym Gustava Klimta. Właśnie na ten czas przypada 150. rocznica jego urodzin. Na kartach historii artysta ten zapisał się jako najwybitniejszy malarz austriacki oraz przedstawiciel wiedeńskiej secesji. Dla jednych to kontrowersyjny geniusz, dla drugich miernota bez talentu. A dla mnie? No, właśnie…

Moja przygoda z Klimtem rozpoczęła się jakieś 7 lat temu. Chcąc, nie chcąc trwa do dzisiaj i najprawdopodobniej będzie trwała do końca moich dni. Nie jest to jednak żaden namiętny romans. Wszystko zaczęło się od obrazu Pocałunek, który to niejaka Pani Alicja S. – moja ówczesna nauczycielka wiedzy o kulturze, kazała nam zanalizować. Pamiętam, że podała kilka tytułów, ale (do dziś nie wiem, czemu) Klimt zrobił największą furorę. Akurat ja nie pokusiłam się o wybór jego dzieła – zdecydowałam się na Kolosa Francisco Goi i całkiem nieźle na tym wyszłam. Pocałunek zafascynował jednak moją N., co mnie wcale nie dziwi, bo Ona lubi takie miłosne smaczki.


Dziś wiem, że Pocałunek jest najważniejszym dokonaniem w twórczości Gustava Klimta oraz szczytowym osiągnięciem europejskiej secesji. Pracę nad obrazem malarz rozpoczął w 1907 r., czyli w najbardziej produktywnym okresie swojego życia – w tym samym czasie powstał m.in. Portret Adeli Bloch-Bauer I oraz Nadzieja II. Pocałunek przedstawia przytuloną parę zakochanych na łące pełnej kwiatów. Mężczyzna pochyla się nad kobietą, a ona, mocno w niego wtulona, czeka na pocałunek. Ornamentykę męskiej postaci cechują prostokątne i kwadratowe kształty, podczas gdy w sylwetce kobiety dominują miękkie linie i kwiatowe wzory. Parę otacza złota aureola, kończąca się jednak na ich nagich stopach, których palce, mocno zakrzywione, są silnie wczepione w podłoże. Jednocześnie para przezwycięża tę resztkę siły grawitacji i wymyka się w sferę przypominającą złote tło bizantyjskich mozaik, wolną i sprawiającą wrażenie świętej.

Motyw zakochanej pary, złączonej w pocałunku, interesował Klimta przez całe życie. Wariacje na ten temat można znaleźć już w jego wczesnej twórczości. Powstały w 1902 r. Fryz Beethovena, charakteryzujący się bogatą ornamentyką i zastosowaniem złotej barwy, stanowi ważny krok w artystycznym rozwoju tego artysty. Jednakże punktem kulminacyjnym „złotego okresu” w jego twórczości jest właśnie Pocałunek.

Tyle wiem na temat Gustava Klimta i to mi z zupełności wystarczy, bowiem głębokim uczuciem do niego nie zapałałam. Przypuszczam, że moi koledzy i koleżanki ze szkoły średniej mniej więcej to samo napisali w swojej pracy analitycznej, w czym pomógł im Internet oraz inne źródła naukowe. Nie wystarczyło to jednak Pani Alicji S., wymagającej od nastolatków zajętych własnymi młodzieńczymi problemami, żyjących w erze popkultury górnolotnego eseju o wybitnym dziele sztuki. No i posypało się mnóstwo pał. Ja należałam do nielicznego grona szczęśliwców, którzy otrzymali aż tróje! Tę kobietę było strasznie ciężko zadowolić!

Często do tego wracamy, ponieważ moja kochana N. nie może zboleć, że dostała jedynkę, a przecież tak się starała, tak się wczuła w sytuację… Jakiś rok temu zadzwoniła do mnie z informacją, że robi porządki i znalazła tą nieszczęsną pracę o Klimcie. I co się okazało? Wcale nie złapała lufy, tylko tróję! Przez około 5 lat żyła w nieświadomości i nie mogła wybaczyć Pani Alicji S., iż tak ją niesprawiedliwie oceniła. Do dziś dnia się z tego śmiejemy. Jak sobie przypomnę tę radość, tą euforię, ten entuzjazm w Jej głosie to mi się na sercu robi cieplej i uśmiecham się sama do siebie…

Tak oto wyglądają moje stosunki z Gustavem Klimtem, który już zawsze będzie obecnym w moim życiu. I życiu N., oczywiście. Biedaczka, do dnia dzisiejszego nie może patrzeć na nic, co ma Guciem związek, nie mówiąc już o tym cholernym Pocałunku


Skoro mowa o pocałunku... N. tę piosenkę lubi.

piątek, 29 czerwca 2012

czterech pancernych rodem z USA

Nie znam osoby, która nie słyszałaby o perypetiach sławnej Drużyny A. W momencie, gdy serial ten gościł na ekranach polskich telewizorów, byłam widzem nieświadomym, niewyrobionym, niewiele rozumiejącym. Mimo to muszę przyznać, że na każdy kolejny odcinek czekałam z wypiekami na twarzy, wielkim przejęciem i ogromną niecierpliwością. Przed Hannibalem czułam respekt, Murdock’a uważałam za niegroźnego świra, B.A. najchętniej bym utulała jak ulubionego misia, a Buźkę kochałam miłością platoniczną.



Drużyna A to kawał mojego dzieciństwa, dlatego bardzo sceptycznie podeszłam do kinowej wersji tej kultowej produkcji. Długo zwlekałam z obejrzeniem historii wyreżyserowanej przez Joe Carnahan’a. Aż do dnia dzisiejszego. Moje obawy okazały się niepotrzebne, bo przez prawie dwie godziny miałam przyjemność obcować z całkiem niezłą historią przesiąkniętą porządną dawką męskiego testosteronu. Ostrzegam jednak, że osoby liczące na sentymentalną podróż w czasie, nieźle się zawiodą. Jedyną cechą, która łączy film z serialem jest zbieżność imion oraz fizyczne podobieństwo bohaterów. I sam tytuł, oczywiście.



W trakcie seansu otrzymałam wybuchową mieszankę dynamicznej akcji, wartkiej fabuły i pozornie skomplikowanej intrygi, przyprawioną kilkoma gramami zwariowanych pomysłów oraz szczyptą męskiego humoru. Film pozbawiony jest drastycznych scen walki i brutalności, ale nie zawiedzie się ten, kto ma ochotę na rozrywkę, porządne mordobicie, wielkie giwery, spektakularne eksplozje, olbrzymie samoloty, szybkie samochody itp. Kinowa wersja Drużyny A bez wątpienia znajdzie się na półce wśród ulubionych bajek małych i dużych chłopców. Dziewczynek również!




A sama drużyna? Sprawuje się całkiem przyzwoicie. Chyba każdy przyzna mi rację, że cały obraz skradł Sharlto Cooley, wcielający się w szurniętego pilota 'Howling’a Mad’a' Murdock’a. To niegroźny szajbus, a do tego całkiem zabawny i sympatyczny facet. Moim numer two jest Bradley Cooper, nie mający problemu z zagraniem uroczego, pewnego siebie macho, w objęciach którego chciałaby znaleźć się każda kobieta (ach, ten Bradley!). Nieco gorzej poradził sobie Quinton Jackson, odgrywający rolę sierżanta Bosco 'B.A.' Baracus’a. Najprawdopodobniej wynika to z macoszego potraktowania jego postaci przez scenarzystów, ponieważ sam aktor gra całkiem nieźle (tym razem też bym go chętnie przytuliła!). Najmniej zaskoczyła mnie kreacja Liama Neeson’a jako pułkownika Johna 'Hannibala' Smith’a. Jednakże jego bohater ma posłuch wśród reszty teamu, emanuje charyzmą, wzbudza podziw i szacunek. Mam nadzieję, że nie popełnię zbrodni, nadając im miano "czterech pancernych rodem z USA".



Filmowa wersja Drużyny A to typowe amerykańskie kino akcji, okraszone wesołym dowcipem i trafnymi dialogami. Ze względu na nawiązanie do serialu, który zdobył ogromną popularność i uznanie na całym świecie, film będzie miał tak samo zwolenników jak i przeciwników. Nie należy jednak filmu traktować jako kinowej ekranizacji przygód serialowych bohaterów, bo wtedy od razu skazujemy go na porażkę. Chociaż nie jestem entuzjastką współczesnego mainstreamowego kina amerykańskiego to akurat ta produkcja mile mnie zaskoczyła.



Drużyna A
premiera: 2010
kraj: USA
reżyser: Joe Carnahan
gatunek: komedia, akcja
czas trwania: 1 godz. 57 min.


Filmowe wykonanie Murdock'a zdecydowanie przoduje, ale oryginał też sprawuje się niźle:
http://www.youtube.com/watch?v=zJv5qLsLYoo


czwartek, 24 maja 2012

paris a lá allen

O północy w Paryżu dzieją się dziwne rzeczy. Idziesz wyludnioną ulicą, kiedy nagle zatrzymuje się zabytkowe auto, z którego wyskakuje dżentelmen we fraku i zaprasza cię do środka. Lekko zaskoczony wsiadasz i nim się obejrzysz pijesz szampana w towarzystwie pięknych pań i przystojnych panów. I w tym momencie rozpoczyna się podróż – podróż w przeszłość.




Taką teleportację w czasie zaserwował nam Woody Allen w swoim O północy w Paryżu. Bohaterem jego filmu jest Gil – hollywoodzki scenarzysta, prywatnie powieściopisarz z ambicjami, a do tego niepoprawny romantyk. Wraz ze swoją narzeczoną Inez i jej rodzicami spędza wakacje w Paryżu – Mieście Miłości – gdzie planują swoje wesele. W międzyczasie pojawia się para zaprzyjaźnionych Amerykanów: Paul – dawna miłość Inez (wkurzający inteligent, mający się za wszechwiedzącego) i jego żona, która rozpływa się, gdy słyszy mądrości męża.





Gil, mając dość akademickich dywagacji Paula, zafascynowanej nim narzeczonej i podejrzliwych teściów, postanawia odłączyć się od grupy. Lekko wstawiony po degustacji win, spacerując uroczymi uliczkami Paryża, zostaje porwany przez grupkę rozbawionych kawalerów do lat 20. XX w. Trafia w sam środek świata paryskiej bohemy. Poznaje Scotta Fritzgeralda i jego żonę Zeldę, Ernesta Hemingwaya, Gertrudę Stein, Pabla Picasso, Salvadora Dali, Luisa Bunéla… (Ehhh, jak ja mu zazdroszczę!)

Nasz bohater jest przeszczęśliwy i wydawać by się mogło, że spełniają się jego marzenia. Ale czy długo da się żyć w tej ułudzie? Wydaje się, że tak. Gil czuje się jak ryba w wodzie wśród dandysowego towarzystwa. Nie dość, że aktywnie uczestniczy w licznych imprezach, w pracy nad powieścią pomaga mu sama Gertruda Stein, Ernest Hemingway udziela życiowych rad, to na dodatek znajduje bratnią duszę w eterycznej Adriannie – muzie wielu artystów. Życie idealne!

Allen mi zaimponował, bo nie poszedł na łatwiznę i nie przedstawił „podróży” bohatera w najbardziej oczywisty sposób, czyli za pomocą konwencji snu. Świat rzeczywisty – współczesny Gilowi – zręcznie przeplata się ze Paryżem lat 20. I nie mamy wrażenia jakby te dwa widoki były wynikiem halucynogennych wizji po zażyciu drakońskiej dawki amfetaminy czy po wypaleniu o jednego jointa za dużo.



Jednak reżyser nie był oryginalny przedstawiając obraz współczesnego Paryża. Mamy do czynienia ze stereotypem miasta, które znamy z pocztówek, z kolorowych magazynów, z ofert biur podróży – widzimy Paryż oczami turystów, co Allen sygnalizuje nam już na samym początku, rozpoczynając opowieść od serii dynamicznych ujęć najbardziej rozpoznawalnych paryskich zakątków. Ogrody Moneta w Giverny, Muzeum Rodina, Rue Montagne St. Genevieve, Moulin Rouge, Luwr, Wersal, Pola Elizejskie, Plac Pigalle – to tylko niektóre z miejsc, ukazanych w filmie. Trochę trąca kiczem, ale stanowi doskonałe tło dla rozgrywających się wydarzeń.

A Paryż lat 20.? Jest cudowny. Emanuje czarem, ciepłem i magią. Widz otrzymuje świat piękny, bez trosk i problemów codzienności, gdzie żyją i tworzą najwybitniejsi artyści oraz intelektualiści XX w. Nie można oprzeć się wrażeniu, że spotkanie wielkich sław jest spełnieniem marzeń głównego bohatera. Cieszy się jak dziecko, gdy ucina sobie pogawędkę z Fritzgeraldem czy Hemingwayem. To takie urocze i rozczulające.


Allen karmi nas widokiem romantycznego Paryża, ale znajduje również miejsce dla odrobiny goryczy i ironii. Zdziwiłabym się, gdyby ten aspekt pominął. Jak wiadomo Gil tęskni za wspaniałą epoką retro, kiedy to do życia wystarczyło parę groszy, za które wynajęło się pokój na poddaszu i można było zatracać się w atmosferze cyganerii. Do czasów minionych wzdycha również Adrianna – piękność, którą Gil poznał w tych „lepszych czasach”. Jej się marzy powrót La Belle Époque – Złotego Wieku, kiedy to damy roztaczały swój nieodparty wdzięk, a kawalerowie spędzali czas na wesołych zabawach. Tak to już jest, że tęsknimy za przeszłością zamiast dzielnie stawiać czoła rzeczywistości. Każde pokolenie uważa, że ta poprzednia epoka była lepsza. Sama mam takie ciągoty, więc to dla mnie zupełnie naturalne. Wiele bym dała, aby być na miejscu Adrianny i uciąć sobie pogawędkę z Lautreciem, Degasem i Gauguinem…


Woody Allen znowu pokazał klasę. Złożył hołd szczególnej epoce w dziejach Paryża i ludziom, którzy ją taką uczynili. Dał przy tym upust swojej nostalgii i sentymentalizmowi. Wszystko zapakował w bardzo ładne, bajkowe pudełeczko. Ja ten klimat kupuję, chociaż z początku czułam lekkie poirytowanie – odbiór zyskał wraz z rozwojem akcji. Podejrzewam jednak, że ktoś, kto nie jest choć w najmniejszym stopniu merytorycznie przygotowany, uzna ten film za zwykłą szmirę.




O północy w Paryżu
premiera: 2011
kraj: Hiszpania, USA
reżyser: Woody Allen
gatunek: komedia romantyczna, fantasy
czas trwania: 1 godz. 40 min.
 
 
 
Duet Francuza i Egipcjanki. Bezpretensjonalny.
http://www.youtube.com/watch?v=_ifJapuqYiU&feature=related

niedziela, 22 kwietnia 2012

dama w krainie podrzędnej rozpusty

Superwąskie kiecki (czasem mokry podkoszulek, ewentualnie skąpiutkie bikini), z których wylewa się silikonowy cyc, stringi ledwo zakrywające kształtne pośladki (przeważnie dzieło dobrego chirurga plastycznego), megawysokie szpilki, eksponujące zgrabne nogi (obstawiam, że graficy wyretuszowali celluit), wydęte usta, usmarowane najnowszą pomadką Chanel, oko w wersji „smokey eye”, gdzieniegdzie wytatuowany męski tors (baba też człowiek – na przystojnego mięśniaka lubi zerknąć), no i oczywiście plaża albo modny klub, a to wszystko okraszone bitem typu „umcy, umcy” – oto przepis na teledysk XXI w.

O, zgrozo! Mam wrażenie, że współcześni twórcy klipów mają swoich potencjalnych odbiorców za tępe istoty, zdominowane przez najbardziej prymitywne zwierzęce instynkty. Krótko mówiąc – biorą ludzi za idiotów. Nie da się z tym walczyć. Taka moda. Wszechpanujący trend, który doskonale obrazuje fragment jednej z piosenek Kasi Nosowskiej: "brudne łona kobiet złych, istotą poezji w mig stają się". Górnolotna metafora? Możliwe.

Na szczęście pojawiło się światełko w tunelu. Tym jasnym promyczkiem jest teledysk do piosenki "My valentine" Paula McCartney’a. To prawdziwa perła wśród tandety, którą pochłaniamy na co dzień. Dama w krainie podrzędnej rozpusty. Prawdziwy majstersztyk.

Piękno, a tym samym doskonałość tego klipu polega na prostocie środków, dzięki którym został zrealizowany. Za jego reżyserię odpowiedzialny jest sam Paul McCartney. Do współpracy zaprosił dwie wielkie gwiazdy Hollywood: Natalie Portman i Johnny’ego Deppa.

Tak naprawdę na ekranie niewiele się dzieje. Portman i Depp popisują się umiejętnością języka migowego. Nawet dobrze im idzie, chociaż jeden z portali plotkarskich podaje, że Deppowi wkradło się w tekst słowo „tampon”. Wielbicielki mu wybaczą. I w sumie to by było na tyle. A! Zapomniałam dodać, że boski Johnny gra na gitarze. Uroczy widok. Całość utrzymana jest w biało-czarnej kolorystyce. Niby nic, a jednak efekt jest piorunujący. Subtelność i delikatność tworzą cudeńko. Klasa sama w sobie.

Mam nadzieję, że autorzy teledysków przestaną traktować widzów jak bandę kretynów i pokuszą się o realizację większej ilości tak smacznych obrazów. Czasem mniej znaczy więcej. Roznegliżowane cizie i kolesie z kaloryferem na brzuchu będą funkcjonować nadal, bo na tego typu towar jest popyt, ale od czasu do czasu można nacieszyć oko czymś bardziej wysublimowanym.


A więc nacieszcie oczęta:

czwartek, 12 kwietnia 2012

cudze chwalimy, swego nie znamy

Cudze chwalimy, swego nie znamy – ta stara ludowa maksyma jest obecnie bardzo aktualna. Jednak tak się cudnie złożyło, że lada chwila może ona trafić do lamusa, a to wszystko dzięki akcji społecznej o nazwie Polak Wszech Czasów, którą zorganizował zespół produkcyjny Oko i Ucho. Przedsięwzięciu przyświeca fantastyczna idea. Mianowicie (najprościej rzecz ujmując) chodzi o to, aby statystyczny Kowalski mógł poznać historię swoich przodków.

Polska to kraj o niezmiernie barwnej i bogatej przeszłości, którą obok rozmaitych wydarzeń, tworzą wspaniałe osobowości. Kampania Polak Wszech Czasów ma na celu przybliżenie nam sylwetek wielkich postaci historycznych, o których słyszymy niemalże od urodzenia, ale i postaci lokalnych bohaterów, znanych tylko niewielkiej liczbie osób. Możemy poszczycić się niezwykłymi pisarzami, poetami, malarzami, artystami, naukowcami, politykami, wojskowymi  czy społecznikami, którzy wnieśli ogromny wkład w kształtowanie rodzimej rzeczywistości. Myślę, że każdy z nas ma takiego swojego Polaka Wszech Czasów i być może chce się podzielić z innymi opowieścią o jego losach. Teraz jest to możliwe, dzięki portalowi http://polakwszechczasow.pl/. Wystarczy zgłosić swojego kandydata, aby wraz z zespołem redakcyjnym zbierać nowe informacje, multimedia i wspomnienia uzupełniające obraz ulubionej postaci, a tym samym swoją wiedzę. Jest tylko jeden warunek: człowiek, którego decydujemy się promować musi być osobą zmarłą.

Polak Wszech Czasów to przede wszystkim niebanalna lekcja historii – tej wielkiej, znanej milionom, ale i tej maluteńkiej, o której wiedzą tylko nieliczni. Niemniej jednak akcja ta jest również znakiem rozbudzenia w nas ducha patriotyzmu. Bo patriotyzm to nie tylko udział w wojnie i przelewanie krwi, ale to także szacunek i wdzięczność dla tych, którzy polskość ukochali, a tych były całe legiony.

W kampanii zgodzili się wziąć udział słynni celebryci, aktorzy, muzycy, sportowcy, dziennikarze, czyli osoby znane szerokiej rzeszy ludzi i być może stanowiące w społeczeństwie jakiś autorytet. Wśród nich są chociażby: Jan Kobuszewski, Jerzy Zelnik, Andrzej Seweryn, Antoni Pawlicki, Wiktor Zborowski, Krystyna Czubówna, Katarzyna Cichopek, Mariusz Czerkawski oraz wielu innych. (Jak widać - sława czasem się przydaje…)

Nie muszę chyba mówić, iż kampania Polak Wszech Czasów jest cholernie ważna! Zwłaszcza teraz, kiedy szanowny Pan Tusk i jego świta postanowili zlikwidować znaczną liczbę godzin historii w szkołach, co by łatwiej im było społeczeństwem manipulować. W tym miejscu muszę przyznać, że ogarnęła mnie dzika euforia, gdy dowiedziałam się o tej akcji. Chylę czoła i dziękuję tym, którzy zorganizowali całe przedsięwzięcie.

A więc do boju, Rodacy! Być może to jedyna okazja do wybrania postaci, która Waszym zdaniem miała szczególny wpływ na nasz kraj. Ja mam kilku kandydatów i jeszcze się nie zdecydowałam na konkretną osobowość, ale lada chwila wybiorę swojego Polaka Wszech Czasów. Zachęcam i Was. Klękajcie na stronę http://polakwszechczasow.pl/. Zapraszam serdecznie!


Skoro mowa o patriotyzmie, to obowiązkowo "Mury" Jacka Kczmarskiego (notabene - fanatastyczny utwór).

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

ona powiedziała: „do widzenia”. on rzekł: „do jutra”.

Zaczęło się tak, jak rozpoczynają się wszystkie tego typu historie. Najzwyczajniej w świecie… Chłopak poznaje dziewczynę. Przypadkowo, na ulicy. Od razu się w niej zakochuje. Z wzajemnością. On – romantyk, marzyciel, założyciel studenckiego teatru. Ona – laleczka, trzpiotka, córka francuskiego konsula. Rozmawiają – o wszystkim i o niczym. Spotykają się – z jego znajomymi, z artystyczną bohemą komunistycznego Gdańska, ale i z zupełnie obcymi ludźmi. Idealnie, prawda? Jest jednak pewien mały szkopuł. Wokół ślicznej Marguerite pojawiają się inni adoratorzy, których ta nie odtrąca. Co więcej, pozwala im na zaloty. Klasyczny romans.




Do widzenia, do jutra to reżyserski debiut Janusza Morgensterna z 1960 r. Znacznie odbiega od pozostałych filmów z tego okresu. Jest pozbawiony patriotycznego piętna i patetyczności obrazów Wajdy oraz groteskowo-ironicznego charakteru dzieł Munka. Przedstawieni przez Morgensterna młodzi ludzie nie są naznaczeni wojenną traumą, emanują entuzjazmem, radością, chęcią do życia. Grają w tenisa, sączą koktajle, palą papierosy, śpiewają zabawne (niekiedy głupawe) piosenki, wymyślają pantomimy o miłości, śmieją się, bawią. Trzeba przyznać, że reżyser przedstawił PRL w bardzo pozytywnym świetle. Przy okazji zaprezentował portret ówczesnej młodzieży, wnoszącej do skostaniełego społeczeństwa tamtych czasów lekki powiew świeżości.


Oczywiście cały film skradł Zbyszek Cybulski, wcielający się w postać głównego bohatera – Jacka. Czaruje, hipnotyzuje, rozwala totalnie. I jak zwykle nosi duże okulary, będące jego znakiem rozpoznawczym. Rolę Marguerite powierzono pięknej Teresie Tuszyńskiej, której egzotyczna uroda przyciąga uwagę. Piękno pięknem, ale jej bohaterka wkurzała mnie dziecinnością, lekkomyślnością, niezdecydowaniem i tym swoim „nieistnieniem”, będącym rzekomo najpiękniejszą rzeczą, jaką jest w stanie ofiarować zakochanemu w niej Jackowi. A może na tym polega magia tego filmu? Nie wiem… Oczarował mnie za to Roman Polański, który brawurowo wykonał bezbłędną czaczę, a wcześniej popisał się doskonałą znajomością języka francuskiego (nie mam na myśli komunikacji niewerbalnej). Śmiem twierdzić, że ta scena ma wymiar symboliczny – z jednej strony odsyła w niepamięć lata wojennego koszmaru, a z drugiej wprowadza w mrok socjalizmu nowego ducha, dodatkowo kreując obraz kolejnego pokolenia – szalonego, skorego do zabawy, wyzwolonego, wolnego.
 
 


Cechą wyróżniającą Do widzenia, do jutra jest język, którym operuje. Film sam w sobie stanowi spektakl, co podkreślają wypowiedzi bohaterów, mające teatralny charakter. Wystarczy przywołać pierwszą i ostatnią scenę, gdzie Cybulski wygłasza swój monolog. Przez szklany ekran przenikają prawdziwe emocje, które towarzyszą wyłącznie przedstawieniu w teatrze. Widz ma wrażenie, jakby był tam, koło Jacka i podskórnie odczuwał jego rozterki. Bohater wcale nie mówi do szmacianej kukiełki, tylko do nas – odbiorców. W tym momencie przenosimy się do zupełnie innego świata – świata ułudy, sztuczności, ale i czarującej tajemnicy.

Jeśli mowa o teatrze to trzeba wspomnieć, że film zawiera faktyczne wątki z życia Zbigniewa Cybulskiego. Aktor, podobnie jak kreowana przez niego postać, był współzałożycielem gdańskiego kabaretu studenckiego Bim-Bom. Prawdziwa jest również osoba Marguerite, choć naprawdę nazywała się ona Françoise Bourbon. Jako córka francuskiego konsula, w Polsce spędzała wyłącznie wakacje i święta. Uwielbiała atmosferę Bim-Bomu, przez co poznała wielu młodych ludzi związanych z tym kabaretem. Być może samego Cybulskiego. Autorzy filmu wpletli w tę prostą i banalną historię romantycznej przygody także sceny realizowane w autentycznych gdańskich piwnicach studenckich, z udziałem twórców i aktorów teatrzyków Bim-Bom i Co To. W ten sposób utrwalili niepowtarzalne zjawisko, jakimi były one w drugiej połowie lat 50. Urodziłam się pół wieku później, ale wydaje mi się, że ekipie filmowej udało się oddać ich nastrój, urodę i przesłanie, a tym samym wyrazić pragnienia i tęsknoty ówczesnej młodej inteligencji.


Reżyser nakarmił nas miłosną historią, która skończyła się właśnie tak, jak pozostałe historie tego rodzaju. Jacek cierpiał katusze, ale wytrwale zabiegał o Marguerite – ta uciekała, flirtowała z innymi, szydziła z uczuć chłopaka, lecz ciągle wracała. I już mieli być razem. I już miał nastąpić happy end. Ona powiedziała: „do widzenia”. On rzekł: „do jutra”. I najprawdopodobniej nigdy więcej się nie spotkali…





Do widzenia, do jutra
premiera: 1960
kraj: Polska
reżyser: Janusz Morgenstern
gatunek: dramat psychologiczny
czas trwania: 1 godz. 20 min.


Akcja Do widzenia, do jutra rozgrywa się w Gdańsku, w więc piosenka związana z tym miastem:

piątek, 23 marca 2012

hello! najpierw jesteśmy ludźmi, dopiero potem narodami!

Kilka dni temu wybrałam się na pierwszy w tym roku wiosenny spacer. Słońce, subtelny wiaterek, ćwierkające ptaszki, zakochane pary, wrzeszczące dzieci - poprostu bosko. Delektowałam się zapachem delikatnego powietrza, kiedy niespodziewanie stałam się świadkiem przykrego incydentu, który kompletnie wyprowadził mnie z równowagi i zepsuł resztę dnia.


Przykro mi o tym mówić, ale na własne oczy widziałam i na własne uszy słyszałam, jak dwóch rosłych typków w dresach, z krótko ostrzyżonymi glacami i fają w gębie, naśmiewa się i ubliża grupie ludzi o ciemnym kolorze skóry (podejrzewam, że to studenci, którzy przyjechali do nas w ramach wymiany akademickiej). Padły różne określenia – „brudasy”, „śmiecie”, „terroryści”, „darmozjady”, „czarne dziwki”, a do tego cała gama typowo polskich epitetów. To było straszne. Wydaje mi się, iż adresaci tego wywodu nie znają języka polskiego, bo nie dali się sprowokować. Całe szczęście – strach pomyśleć co by było, gdyby zrozumieli słowa tych „światłych dżentelmenów”.
Przyznaję, że nie zareagowałam, chociaż powinnam. Wstyd mi, ale zwyczajnie się bałam. Swoją drogą może dobrze się stało, bo gdybym zaczęła kłapać dziobem to istnieje duże prawdopodobieństwo, że wróciłabym do domu z podbitym okiem.




Wiem, że rasizm był, jest i będzie, ale pierwszy raz w życiu spotkałam się z jego przejawami w tak jawny i bezpośredni sposób. Na świecie słyniemy ze ogromnej gościnności, ale niestety nigdy nie byliśmy narodem tolerancyjnym i otwartym na mniejszości kulturowe. Wystarczy przejść się polskimi ulicami, aby przeczytać rasistowskie, antysemickie i ksenofobiczne hasła pisane na murach przez „prawdziwych patriotów”. W radiu i telewizji często pojawiają się informacje o atakach, napadach i pobiciach osób innych narodowości, zwłaszcza osób o odmiennym kolorze skóry. Nie wspomnę już o Internecie, który jest idealnym miejscem do plucia rasistowskim jadem – ksenofobiczne filmiki, obrazki i kawały, fora, na których wypowiadają się „rdzenni Polacy” etc. etc. To przykre, ale Afrykanie, Azjaci, Czeczeni, Afgańczycy, Hindusi, a nawet Romowie i Żydzi, od zarania dziejów będący stałym elementem naszej kultury, nie mają w Polsce łatwego życia.
Niby wszyscy wiedzą, że dyskryminacja na tle rasowym jest zjawiskiem na wskroś negatywnym i pozbawionym wszelkich prawidłowości oraz podstaw moralnych. Z każdej strony słychać głosy, iż jest to przeszłość, iż zachowania rasistowskie nie mają miejsca we współczesnym świecie. Jednak, czy to do końca prawda? Oczywiście, w porównaniu do zachowań i działań, podejmowanych jeszcze 100 lat temu, czasy dzisiejsze są znacznie bardziej tolerancyjne. Niemniej jednak wydaje mi się, że polskie władze wykazują wciąż za mało inicjatywy, by zwalczać przejawy ksenofobii, megalomani i rasizmu. Pociesza mnie fakt, iż w polskich mediach pojawia się coraz więcej cudzoziemców, którzy być może otworzą oczy naszym rodakom. Dużą rolę odgrywa także szkoła, kształtująca młodych obywateli – aczkolwiek ta, odnoszę wrażenie, triumfów w tej dziedzinie nie świeci.


 Cholera, żyjemy w XXI wieku – erze otwartych granic, migracji i przenikania się kultur, dzięki czemu możemy spodziewać się spotkania z „kolorowym” tam, gdzie „psy dupami szczekają”, a jednak jesteśmy totalnie zacofani. Wydawać by się mogło, że w kontekście tak ogromnego skoku cywilizacyjnego, zjawisko rasizmu właściwie nie istnieje, lecz niestety, to tylko złudne marzenia. Mam nadzieję, iż Pan Tusk oraz jego następcy zrzucą różowe okulary, opuszczą swoje luksusowe wille kupione za ciężko zarobione pieniądze podatników i wyjdą na ulice, by dostrzec ten palący problem, a potem zaczną działać.


Przy okazji przypomniał mi się cytat z książki Tony’ego Parsonasa pt. Miłość to wszystko, czego potrzebujesz, który pasuje do poruszonego przeze mnie problemu. Pozwoliłam go sobie przywołać:

„- Skip, sądzisz, że ludzie mogą kochać czarną muzykę i nadal pozostać rasistami?
Skip Jones wzruszył ramionami.
- Nie wiem, stary. Niestety, chyba tak, ludzie mogą kochać czarną muzykę i nienawidzić czarnych ludzi; może jednak nie, jeśli słuchają jej dość dużo.”

Ciekawa jestem, co na ten temat powiedziałyby te dwa nierozgarnięte chłyski z zaburzeniem osobowości, których miałam wątpliwą przyjemność spotkać. Aczkolwiek przypuszczam, że nie są w stanie wysilić tych swoich tępych móżdżków, by wydać jakąkolwiek opinię i nie obrazić przy tym nikogo. A Wy, jak myślicie? Można kochać czarną muzykę i nienawidzić czarnych ludzi?


Jeden z wielu moich ulubionych "czarnych" kawałków: