Superwąskie kiecki (czasem mokry podkoszulek, ewentualnie skąpiutkie
bikini), z których wylewa się silikonowy cyc, stringi ledwo zakrywające
kształtne pośladki (przeważnie dzieło dobrego chirurga plastycznego), megawysokie
szpilki, eksponujące zgrabne nogi (obstawiam, że graficy wyretuszowali celluit),
wydęte usta, usmarowane najnowszą pomadką Chanel, oko w wersji „smokey eye”,
gdzieniegdzie wytatuowany męski tors (baba też człowiek – na przystojnego
mięśniaka lubi zerknąć), no i oczywiście plaża albo modny klub, a to wszystko
okraszone bitem typu „umcy, umcy” – oto przepis na teledysk XXI w.
O, zgrozo! Mam
wrażenie, że współcześni twórcy klipów mają swoich potencjalnych odbiorców za
tępe istoty, zdominowane przez najbardziej prymitywne zwierzęce instynkty.
Krótko mówiąc – biorą ludzi za idiotów. Nie da się z tym walczyć. Taka moda. Wszechpanujący
trend, który doskonale obrazuje fragment jednej z piosenek Kasi Nosowskiej: "brudne łona kobiet złych, istotą poezji w mig stają się". Górnolotna metafora? Możliwe.
Na szczęście pojawiło
się światełko w tunelu. Tym jasnym promyczkiem jest teledysk do piosenki "My
valentine" Paula McCartney’a. To prawdziwa perła wśród tandety, którą pochłaniamy
na co dzień. Dama w krainie podrzędnej rozpusty. Prawdziwy majstersztyk.
Piękno, a tym samym
doskonałość tego klipu polega na prostocie środków, dzięki którym został
zrealizowany. Za jego reżyserię odpowiedzialny jest sam Paul McCartney. Do
współpracy zaprosił dwie wielkie gwiazdy Hollywood: Natalie Portman i Johnny’ego
Deppa.
Tak
naprawdę na ekranie niewiele się dzieje. Portman i Depp popisują się
umiejętnością języka migowego. Nawet dobrze im idzie, chociaż jeden z portali
plotkarskich podaje, że Deppowi wkradło się w tekst słowo „tampon”. Wielbicielki
mu wybaczą. I w sumie to by było na tyle. A! Zapomniałam dodać, że boski Johnny
gra na gitarze. Uroczy widok. Całość utrzymana jest w biało-czarnej
kolorystyce. Niby nic, a jednak efekt jest piorunujący. Subtelność i
delikatność tworzą cudeńko. Klasa sama w sobie.
Mam nadzieję, że
autorzy teledysków przestaną traktować widzów jak bandę kretynów i
pokuszą się o realizację większej ilości tak smacznych obrazów. Czasem mniej
znaczy więcej. Roznegliżowane cizie i kolesie z kaloryferem na brzuchu będą
funkcjonować nadal, bo na tego typu towar jest popyt, ale od czasu do czasu
można nacieszyć oko czymś bardziej wysublimowanym.