Zaczęło się tak, jak rozpoczynają się wszystkie tego
typu historie. Najzwyczajniej w świecie… Chłopak poznaje dziewczynę.
Przypadkowo, na ulicy. Od razu się w niej zakochuje. Z wzajemnością. On –
romantyk, marzyciel, założyciel studenckiego teatru. Ona – laleczka, trzpiotka,
córka francuskiego konsula. Rozmawiają – o wszystkim i o niczym. Spotykają się
– z jego znajomymi, z artystyczną bohemą komunistycznego Gdańska, ale i z
zupełnie obcymi ludźmi. Idealnie, prawda? Jest jednak pewien mały szkopuł.
Wokół ślicznej Marguerite pojawiają się inni adoratorzy, których ta nie
odtrąca. Co więcej, pozwala im na zaloty. Klasyczny romans.
Do widzenia, do
jutra to reżyserski debiut Janusza Morgensterna z 1960 r. Znacznie odbiega
od pozostałych filmów z tego okresu. Jest pozbawiony patriotycznego piętna i
patetyczności obrazów Wajdy oraz groteskowo-ironicznego charakteru dzieł Munka.
Przedstawieni przez Morgensterna młodzi ludzie nie są naznaczeni wojenną traumą,
emanują entuzjazmem, radością, chęcią do życia. Grają w tenisa, sączą koktajle,
palą papierosy, śpiewają zabawne (niekiedy głupawe) piosenki, wymyślają
pantomimy o miłości, śmieją się, bawią. Trzeba przyznać, że reżyser przedstawił
PRL w bardzo pozytywnym świetle. Przy okazji zaprezentował portret ówczesnej młodzieży,
wnoszącej do skostaniełego społeczeństwa tamtych czasów lekki powiew świeżości.
Oczywiście cały film
skradł Zbyszek Cybulski, wcielający się w postać głównego bohatera – Jacka.
Czaruje, hipnotyzuje, rozwala totalnie. I jak zwykle nosi duże okulary, będące
jego znakiem rozpoznawczym. Rolę Marguerite powierzono pięknej Teresie
Tuszyńskiej, której egzotyczna uroda przyciąga uwagę. Piękno pięknem, ale jej
bohaterka wkurzała mnie dziecinnością, lekkomyślnością, niezdecydowaniem i tym
swoim „nieistnieniem”, będącym rzekomo najpiękniejszą rzeczą, jaką jest w
stanie ofiarować zakochanemu w niej Jackowi. A może na tym polega magia tego
filmu? Nie wiem… Oczarował mnie za to Roman Polański, który brawurowo wykonał
bezbłędną czaczę, a wcześniej popisał się doskonałą znajomością języka
francuskiego (nie mam na myśli komunikacji niewerbalnej). Śmiem twierdzić, że
ta scena ma wymiar symboliczny – z jednej strony odsyła w niepamięć lata
wojennego koszmaru, a z drugiej wprowadza w mrok socjalizmu nowego ducha, dodatkowo
kreując obraz kolejnego pokolenia – szalonego, skorego do zabawy, wyzwolonego,
wolnego.
Cechą wyróżniającą Do
widzenia, do jutra jest język, którym operuje. Film sam w sobie stanowi
spektakl, co podkreślają wypowiedzi bohaterów, mające teatralny charakter.
Wystarczy przywołać pierwszą i ostatnią scenę, gdzie Cybulski wygłasza swój
monolog. Przez szklany ekran przenikają prawdziwe emocje, które towarzyszą wyłącznie
przedstawieniu w teatrze. Widz ma wrażenie, jakby był tam, koło Jacka i
podskórnie odczuwał jego rozterki. Bohater wcale nie mówi do szmacianej
kukiełki, tylko do nas – odbiorców. W tym momencie przenosimy się do zupełnie
innego świata – świata ułudy, sztuczności, ale i czarującej tajemnicy.
Jeśli mowa o teatrze to trzeba wspomnieć, że film zawiera faktyczne wątki z życia Zbigniewa Cybulskiego. Aktor, podobnie jak kreowana przez niego postać, był współzałożycielem gdańskiego kabaretu studenckiego Bim-Bom. Prawdziwa jest również osoba Marguerite, choć naprawdę nazywała się ona Françoise Bourbon. Jako córka francuskiego konsula, w Polsce spędzała wyłącznie wakacje i święta. Uwielbiała atmosferę Bim-Bomu, przez co poznała wielu młodych ludzi związanych z tym kabaretem. Być może samego Cybulskiego. Autorzy filmu wpletli w tę prostą i banalną historię romantycznej przygody także sceny realizowane w autentycznych gdańskich piwnicach studenckich, z udziałem twórców i aktorów teatrzyków Bim-Bom i Co To. W ten sposób utrwalili niepowtarzalne zjawisko, jakimi były one w drugiej połowie lat 50. Urodziłam się pół wieku później, ale wydaje mi się, że ekipie filmowej udało się oddać ich nastrój, urodę i przesłanie, a tym samym wyrazić pragnienia i tęsknoty ówczesnej młodej inteligencji.
Jeśli mowa o teatrze to trzeba wspomnieć, że film zawiera faktyczne wątki z życia Zbigniewa Cybulskiego. Aktor, podobnie jak kreowana przez niego postać, był współzałożycielem gdańskiego kabaretu studenckiego Bim-Bom. Prawdziwa jest również osoba Marguerite, choć naprawdę nazywała się ona Françoise Bourbon. Jako córka francuskiego konsula, w Polsce spędzała wyłącznie wakacje i święta. Uwielbiała atmosferę Bim-Bomu, przez co poznała wielu młodych ludzi związanych z tym kabaretem. Być może samego Cybulskiego. Autorzy filmu wpletli w tę prostą i banalną historię romantycznej przygody także sceny realizowane w autentycznych gdańskich piwnicach studenckich, z udziałem twórców i aktorów teatrzyków Bim-Bom i Co To. W ten sposób utrwalili niepowtarzalne zjawisko, jakimi były one w drugiej połowie lat 50. Urodziłam się pół wieku później, ale wydaje mi się, że ekipie filmowej udało się oddać ich nastrój, urodę i przesłanie, a tym samym wyrazić pragnienia i tęsknoty ówczesnej młodej inteligencji.
Reżyser nakarmił nas
miłosną historią, która skończyła się właśnie tak, jak pozostałe historie tego
rodzaju. Jacek cierpiał katusze, ale wytrwale zabiegał o Marguerite – ta
uciekała, flirtowała z innymi, szydziła z uczuć chłopaka, lecz ciągle wracała.
I już mieli być razem. I już miał nastąpić happy end. Ona powiedziała: „do
widzenia”. On rzekł: „do jutra”. I najprawdopodobniej nigdy więcej się nie
spotkali…
Do widzenia, do jutra
premiera:
1960
kraj:
Polska
reżyser:
Janusz Morgenstern
gatunek:
dramat psychologiczny
czas
trwania: 1 godz. 20 min.
Akcja Do widzenia, do jutra rozgrywa się w Gdańsku, w więc piosenka związana z tym miastem:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz